piątek, 9 lipca 2010

Projekt, nad którym pracuję

 

justyna profil

 

Zazwyczaj piszę tu o moich fotograficznych fascynacjach, tym razem chciałam podzielić się moim własnym doświadczeniem (fotograficznym, ale nie tylko).

Mniej więcej od roku pracuję nad cyklem fotograficznym dotyczącym przeżyć i emocji kobiet związanych z porodem. Nie ukrywam, że od czasu kiedy na świecie pojawił się Feliks, temat porodu jest dla mnie fascynujący. W naszej kulturze dominuje bardzo dziwny, niepełny obraz tego wydarzenia. Poród kojarzy się ze szpitalem, z bólem, upokorzeniem, z jakąś krwawą jatką. Mało który mężczyzna zazdrości kobietom możliwości doświadczenia czegoś takiego. Wiele kobiet w ciąży decyduje się na cesarkę na życzenie, żeby uniknąć traumy, którą się je straszy.

Tymczasem rzeczywistość bywa zupełnie inna. Poród to najbardziej niesamowite, ekstremalne i wyzwalające doświadczenie, jakie mi się przytrafiło. W czasie pracy nad projektem zdążyłam się już przekonać, że wiele kobiet podziela moje zdanie.  Próbuję więc opowiedzieć o tym, jak niezwykły jest ten czas: kiedy hormony wywołują narkotyczny high, kiedy świat wokół znika i liczy się tylko tu i teraz. Poród jest jak bieg maratoński: w trakcie boli i jest ciężko, ale też ma się poczucie siły, niebywałej dumy i przekraczania ograniczeń swojego ciała. Nie mówiąc o tym, że dotyka się spraw fundamentalnych.

Wciąż szukam kobiet, które zechcą wziąć udział w projekcie, więc jeśli czytają mnie przyszłe matki, lub jeśli znacie takowe – zapraszam! Więcej informacji o projekcie znajdziecie TUTAJ.

 

aksamit02

 

 

aksamit05

czwartek, 24 czerwca 2010

Światełko z oddali - czyli o co chodzi w fotografii

 

solarewicz

fot. Krzysztof Solarewicz, Przedostatni stan skupienia

 

Mam na temat fotografii dość dziwną, choć wcale nie odosobnioną opinię. Każda fotografia opowiada o śmierci. Nawet wesoła kolorowa fotka z wakacji jest zapisem bezpowrotnie minionej chwili, próbą jej zatrzymania, ocalenia od upływu czasu. Każde zdjęcie, niezależnie od intencji autora, jest wyrazem utopijnego pragnienia, by oszukać czas, przechytrzyć śmierć. Życie nieustannie nam ucieka, zegar tyka, z każdą setną sekundy zbliżamy się do końca, którego nie da się uniknąć. Niezbyt wesoła to perspektywa, tym piękniejsze i bardziej poruszające są próby, by nie poddać się w tej z góry przegranej rozgrywce, by zawalczyć, by zostawić jakiś trwały ślad. Jednym z takich śladów jest fotografia - zapis światła, które w konkretnym dniu, o konkretnej godzinie odbiło się od ludzi i przedmiotów i trafiło do magicznego pudełka zwanego aparatem. Zapisane na kliszy lub matrycy, odbite czy wydrukowane na papierze, będzie nam towarzyszyć. Ot, takie światełko z przeszłości.
Trafił ostatnio w moje ręce album pełen tego światła.

"Przedostatni stan skupienia" Krzysztofa Solarewicza to książka o śmierci. Temat mało wdzięczny, ponury. Nie chce się o nim myśleć przy ładnej pogodzie (dziś akurat u mnie brzydko). Szara płócienna okładka i różowe krawędzie stron sprawiają, że jest to obiekt kuszący - aż prosi się, by zajrzeć do środka. Dobrze by wyglądał na nocnym stoliku, albo na parapecie w salonie.
Zdjęcia, które znajdziemy w środku mogą być pewnym zaskoczeniem: czarno-białe, bardzo proste, surowe. Przypominają fotografie z albumów rodzinnych. Widać dzieci, rodziców, dziadków, jakieś rodzinne zgromadzenia, znajome gesty. Nie są to jednak typowe zdjęcia rodzinne. Jest w tych kadrach napięcie, dotkliwy realizm pokazanych sytuacji, świeżość obserwacji i szczerość, która bywa brutalna. Album Solarewicza jest jakby rewersem tradycyjnego albumu rodzinnego. Pokazuje otwarcie to, co zwyczajowo bywa ukryte i przemilczane. Opowiada o emocjach, które trudno nazwać. Pokazuje sytuacje niejednoznaczne, dalekie od stereotypowych wyobrażeń o przeżywaniu śmierci.

Nie ma tu obrazów, do których jesteśmy przyzwyczajeni: nie widać łez, wystrojonych w czerń kobiet z twarzami zakrytymi woalem, nie znajdziemy pogrzebowych rytuałów. W zamian jesteśmy świadkami zamieszania przy stole, ktoś podaje komuś nóż, krawędź kadru obcina rękę. Kobieta nachyla się do dziewczynki składając usta do pocałunku, na pierwszym planie nieostry fragment twarzy. Na innym zdjęciu widać ciało staruszki w drewnianej trumnie, a przy niej nogi mężczyzny, który już nie mieści się w kadrze. Jest w tej fotografii niepokojący absurd: tu ciało kobiety (w dłoniach modlitewnik i różaniec), tu nogi: w jeansach i skórzanych butach. Niejasna, zakulisowa sytuacja, może przygotowanie do pogrzebu, może moment, kiedy trumnę trzeba gdzieś przewieźć (w rogu zdjęcia widać chyba fragment drzwi samochodowych). Nie do końca wiadomo, co dokładnie przedstawiają fotografie. Nie można nadać im łatwych tytułów w stylu „ostatnie pożegnanie” czy „smutek i żal”.  Rzeczywistość wymyka się słowom i staje się przez to tak dotkliwa, że aż boli.




Publikacja jest offowa, więc do księgarni raczej nie trafi. Można ją kupić tutaj.

czwartek, 27 maja 2010

Sittcomm Award – galeria finalistów

 

Konkurs Sittcomm odbywa się co roku i ma na celu promowanie młodych fotografów i fotografek z Europy Środkowo-Wschodniej.

Tegorocznym zwycięzcą został Ivars Gravlejs z Litwy, którego praca do mnie jakoś szczególnie nie przemawia, ale za to wśród prac finalistów jest kilka fajnych projektów: szczególnie Agata Marzecova i jej zabawno-ironiczny cykl przyrodniczy.

A propos przyrody warto przy okazji rzucić okiem na cykl Flora/Fauna Kuby Dąbrowskiego (w zakładce shortlist 2006).

http://www.award.sittcomm.sk/index.html

niedziela, 21 lutego 2010

Mroczne zabawy dziewczynek

 

Byłam wczoraj w CSW na wystawie Michała Jelskiego i zanim zabrnę w dygresje i zawiłe analizy sformułuję jasny przekaz: kto nie widział, a ma możliwość - niech idzie koniecznie. Dawno nie widziałam w polskiej fotografii zdjęć tak świeżych i tak wieloznacznych.

Zdjęć jest 10. Niby niedużo, ale wystarczy. Do tego jest film, trochę zbędny, ale o tym poniżej. Projekt jest w zasadzie dokumentalny. Autor był świadkiem tzw. chrztu na obozie sportowym, zrobił zdjęcia, pokazał, jak było, nie inscenizował i nie ingerował (przynajmniej nic na to nie wskazuje). Przedstawił jednak to wydarzenie w bardzo  subiektywny sposób, podkreślając jego magiczny, inicjacyjny charakter. Przede wszystkim chrzest pokazany został na poważnie: to nie jest zabawa, to jakaś dziwna gra, której reguł do końca nie znamy. Widzimy zbliżenia na pojedyncze postaci, widzimy gesty i przyrodę będącą świadkiem i metaforą. Jest napięcie, emocje, ciemność rozświetlana lampą błyskową jak na policyjnych zdjęciach miejsca zbrodni. I jeszcze, jakby było mało, zdjęcia Michała Jelskiego są duże, piękne i kolorowe. 

Co jest na zdjęciach? Jest na przykład twarz dziewczynki, wymazana białą mazią tak skutecznie, że nie można rozpoznać jej rysów. Dłonie w lateksowych rękawiczkach, które tę maź nakładają. Postać bogini, która rozdaje dyplomy przechrzczonym dziewczętom: piękna, prowokująca odsłoniętymi udami i bardzo, bardzo smutna. Jest gałąź akacji na tle czarnego nieba. Akacji, którą przypomnę, dziewczęta wykorzystują do wróżenia odrywając kolejno listki i odliczając: kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje…

Dla mnie jest to bardzo poruszająca, bolesna historia o budzącej się kobiecości. Jej przebudzenie dokonuje się w dziewczętach na skutek okropnego rytuału, którego sednem jest wejście w rolę ofiary. Mają znieść bez sprzeciwu kolejne próby, wytarzać się w błocie, dać wymazać sobie twarz czymś białym i lepkim (czy tylko mnie się to nieprzyzwoicie kojarzy?), pozwolić na wyzwiska, wreszcie pocałować w rękę boginię, rękę wymazaną jakąś różową papką wyglądającą trochę jak mielone surowe mięso, a może jak truskawki ze śmietaną.  Stoją więc zgnębione i brudne, a jednocześnie erotycznie dwuznaczne - z rozpuszczonymi mokrymi włosami, z odsłoniętymi udami, z domalowanym biustem na koszulce - i takie właśnie przekraczają granicę między dzieckiem a kobietą.  Tak sobie myślę o tym zdjęciu z białą mazią zakrywającą twarz, że to precyzyjnie uchwycony moment przejścia . Że po zmyciu tego białego to już będzie inna twarz pod spodem, zmieniona.

Potem jest dyplom, uśmiech i postać bogini czyniącej swą powinność ze smutkiem i powagą. A na koniec:

Kocha, lubi, szanuje,

nie chce, nie dba, żartuje,

w myśli, w mowie, w sercu,

na ślubnym kobiercu.

Jelski w ulotce na temat wystawy pisze, że dziecięce rytuały mówią dużo o naszej kulturze, o świadomej i nieświadomej symbolice. Aż strach myśleć, co mówią. Dorosłe kobiety, które zajmują się potem w życiu “wytrzymywaniem”, znoszeniem upokorzenia w naiwnej wierze, że dostaną za to dyplom, w końcu nie biorą się znikąd.  

wtorek, 9 lutego 2010

Debil i karma dla psów

 

jelski

źródło: Michał Jelski “Chrzest” www.csw.art.pl

Zdjęcia Michała Jelskiego widziałam po raz pierwszy w 2008 na wystawie Polska Wenus, w ramach krakowskiego miesiąca fotografii. Mimo, że było ich tylko 3 i były jakby obok głównego tematu, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Zdecydowanie była to najmocniejsza rzecz z całej wystawy. Powyższe zdjęcie też było na tamtej wystawie i najmocniej zapadło mi w pamięć. Jest w nim siła, jakaś mroczna ambiwalencja, związana z zabawami dojrzewających dziewcząt. Kto czytał “Pannę Nikt”, rozumie, co mam na myśli.

Główna bohaterka wygląda trochę jak męczennica z religijnych obrazów: anielska uroda, blond włosy (rozpuszczone, nie wygodniej było związać gumką?), błękit i biel (kolory szat matki Boskiej), wreszcie światło z tyłu dające efekt aureoli. Na tym tle ten cały brud, ten obrzydliwy napis budzą niepokój i niepewność – wygląda to jak dziwna upokarzająca gra, z której i kat, i ofiara czerpią korzyści. Zdjęcia Jelskiego przedstawiają kolonijny chrzest.  W tekście towarzyszącym wystawie autor pisze:

Interesują mnie zwłaszcza te wszystkie dziwne rytuały wymyślone przez dzieci i przekazywane następnym rocznikom. Rzeczy typu: dziwne napoje i pokarmy niczym zmutowana komunia katolicka. Poza tym, nie oczyszczenie jak na chrzcie, ale totalne umorusanie; błoto, mąka i jajko, a potem mycie zębów. Te wszystkie przebrania i eksponaty mówią dużo o naszej kulturze, świadomej i nieświadomej symbolice.

Pamiętam mój chrzest w liceum. Biegaliśmy pod rzędami ławek, na których stali nasi starsi koledzy i koleżanki, poganiający i pilnujący, żebyśmy nie ominęli żadnej atrakcji. Szkoła zwracała dużą uwagę, żeby nie dochodziło do żadnych aktów agresji – żeby nie było bicia i kopania kotów. Za to były jakieś pomyje do picia, psia karma do jedzenia, mazanie po twarzy trudno zmywalnym markerem i tym podobne atrakcje rytuału inicjacyjnego. Obrzydzenie czuję do dziś.

Nikt nikogo nie zmuszał do udziału. Była jednak presja ze strony grupy:  chrzest był rodzajem biletu wstępu do szkolnej społeczności. Tak jak na zdjęciu Jelskiego - chrzest jest do przeżycia, bo obok ciebie są inni upokorzeniu,  brudni. Dzielisz z nimi puszkę psiego żarcia i stłumioną wściekłość, którą za rok wyładujecie na młodszych.  Dokładnie nie pamiętam, ale chrzest zorganizowany rok później przez mój rocznik był ostatnim w szkole, bo skończył się totalnym wymazaniem ścian i podłóg. Żywioł wyrwał się spod kontroli – nic dziwnego w końcu byliśmy w liceum kujonów, w kuźni olimpijczyków. Gdzieś to zwierzę z nas wyjść musiało.

Te kolonijne i szkolne chrzty są jak dziwny relikt w cywilizowanym społeczeństwie. Jak enklawy, gdzie w skodyfikowany sposób można dać upust wszelkim agresywnym impulsom. Znacie inne sytuacje w których ma się takie przyzwolenie na upokarzanie innych? Rządzi nimi żelazna logika: raz ty pijesz pomyje, ale za rok role się odwrócą. Ty będziesz górą. Doskonale pamiętam, jak sama byłam kotem. Co było rok później – nie wiem. Naprawdę, nie pamiętam. Tzn. wyobrażam sobie, że nie brałam w tym cyrku udziału, ale nie mam pewności. Wolę się widzieć jako zbrukaną świętą, która rezygnuje z zemsty. Ciekawe, czy na wystawie będą też zdjęcia “oprawców”? Chyba nawet bardziej mnie interesują.

Od 5. lutego wystawę Michała Jelskiego “Chrzest” można zobaczyć w warszawskim CSW. Jeszcze nie byłam i aż się trochę boję, tak duże mam oczekiwania :)

środa, 6 stycznia 2010

Najcenniejsze zdjęcie świata

 

Jest to zdjęcie wielkości paznokcia, które udało się ocalić 14-letniej wówczas Zahavie Bromberg uwięzionej w obozie w Oświęcimiu. Dziewczynka zdołała ukryć fotografię w czasie dwóch selekcji doktora Mengele. Za pierwszym razem przykleiła zdjęcie do podniebienia. Za drugim – plastrem przytwierdziła je do stopy. Fotografia przedstawia jej matkę, Deborę Goldstein-Rosen, zastrzeloną wraz z ojcem i rodzeństwem Zahavy podczas likwidacji obozu w Płaszowie.

 mama Zahavy

 

Gromadzeniem zdjęć i pamiątek po polskich Żydach zajmuje się Fundacja Shalom. W 1996 w Zachęcie pokazano wystawę “I ciągle widzę ich twarze. Fotografia Żydów polskich”.

Fotografie i opowieści gromadzone są też na stronie internetowej “Kadysz dla nieobecnych” www.kadysz.pl, gdzie znalazłam ten oto portret.

piątek, 1 stycznia 2010

Fotografie, których nie lubię - vol. 1

 

Do tej notki zainspirował mnie Iczek i jego wpis zatytułowany „Fotografowie nierozumiani”, pierwotnie – jak autor przyznaje – brzmiący nieco bardziej wprost: “Fotografowie nielubiani” . Tytuł wskazuje, że jest ich więcej, ale Iczek napisał tylko o jednym – proszę sobie sprawdzić jakim.

Czytanie o tym, kto jakich zdjęć nie lubi / nie rozumie jest bardzo ciekawe, bo rzadko się na tego typu fotograficzne wyznania trafia. Mało kto krytykuje publicznie. A szkoda. Wygląda na to, że fotografia jest u nas wciąż niczym młoda i mizerna roślinka w bujnym ogrodzie sztuk :) Nikt publicznie nikogo nie gani, bo na wątłą roślinkę trzeba chuchać i dmuchać, żeby nie uwiędła. Nawet recenzje wystaw są najczęściej przeklejonymi tekstami od autorów czy kuratorów – zachęcającymi do oglądania, ale nie wywołującymi większych emocji. Jakiś czas temu trafił się wyjątek w postaci gorącej krytyki wystawy Łodzi Kaliskiej (tu np. Igor Stokfiszewski szydzi i przeklina), co było fajnym i ożywczym wydarzeniem. Fotografia jednak ma siłę, skoro może obrażać i zniesmaczać!

Wracając do tematu, ja też mam kilku fotografów, których nie lubię, czy jak. Wysokie miejsce na mojej czarnej liście zajmuje Andrzej Dragan – autor znany z mało subtelnych portretów będących w dużej mierze popisem zdolności autora w dziedzinie obróbki komputerowej. Na swojej  stronie Dragan pisze (z resztą po angielsku – tłumaczenie moje): “Niektórzy ludzie uważają, że dobry portret odsłoni jakąś prawdę o przedstawionej osobie. Z przykrością stwierdzam, że nie znajdą oni niczego interesującego w mojej fotografii, gdyż nie ma ona takiego celu.” Aż prosi się by zapytać: jaki cel ma zatem Pańska fotografia?

Nie upieram sie, że portret ma przedstawiać prawdę o człowieku. Jest to dość utopijne założenie i chyba większość współczesnych twórców zdaje sobie z tego sprawę. Lubię jednak, żeby tej prawdy szukać, choć jest to wysiłek z góry skazany na porażkę. A zresztą – pal licho prawdę! – wystarczy mi po prostu treść, poczucie, że fotografie mówią o czymś (w zasadzie o czymkolwiek) w sposób szczery i przekonujący. Jeśli fotografie Dragana mówią, to ja tego języka nie rozumiem.

Widzę formę: rozpasaną, wyrazistą, bijącą po oczach. Przerysowany światłocień, dramatyczne kontrasty, techniczną sprawność. To jest powierzchnia tych zdjęć. A co jest pod nią? No właśnie, niewiele…

Część portretów (np. Jerzego Urbana czy Kuby Wojewódzkiego) byłaby idealna jako ilustracja w kolorowej prasie – z resztą w przypadku obu tych postaci to rozpasanie formy i karykaturalne podkreślenie rysów twarzy ma pewien sens – współgra z ich publicznym wizerunkiem. Ale jest tym samym artystycznie nieciekawe, nieodkrywcze. [Tu na przeciwległym biegunie można by wskazać portret Marilyn Monroe autorstwa Avedona, poruszający właśnie dlatego, bo pokazujący aktorkę bez maski – tak inną niż jej wykreowany wizerunek.]

Portret dziewczyny chorej na anoreksję po prostu mnie odrzuca. Obróbka komputerowa w celu podkreślenia deformacji ciała jest zabiegiem, którego sensu kompletnie nie pojmuję. Trochę tak, jakby Dragan uważał, ze sama anoreksja to za mało – trzeba ten obraz jeszcze podkręcić, podkolorować. The world is not enough.

Dobrze opisuje takie podejście fragment autorstwa Anny Cymer (choć autorka pisała ogólnie, nie na temat Dragana): Gdy fotograf artysta („fotografik” po polsku) zabiera się za uwiecznianie rzeczywistości zaczyna kombinować, upiększa, estetyzuje i sepiuje, zbliża makro i przybliża mikro, dobiera filtry a na wszystko daje Photoshopa. I po sprawie. Świat znika, zostają zdjęcia. [tu cały tekst Anny Cymer]

Portret jest dziedziną szczególna. Jest świadectwem relacji (choćby chwilowej) między fotografem a modelem. Człowiek, który staje przed obiektywem, po części staje sie współautorem zdjęcia. Coś fotografowi daje. Andrzejowi Draganowi jego modele i modelki też coś dają, tylko mam wrażenie, ze on tego nie przyjmuje, bo w tej relacji jest zajęty głównie sobą.

Zdjęcia Andrzeja Dragana można zobaczyć tutaj: www.andrzejdragan.com

 

 

PS: Na koniec zabawna ciekawostka – specjalny filtr do zainstalowania w Photoshopie :)

efekt_dragana_1_m

http://www.cyfrografia.pl/retusziefekty.html